Ronda - gdzie wirtuozi gitary grają na ulicach
Moja wiedza na temat Rondy równała się praktycznie zeru, zanim leniuchując w Andaluzji nie usłyszałam propozycji, żeby się wybrać do tego miasta… Jak sądzę, wielu z Was nawet nie wie, że takie miasto jest w Hiszpanii. A owszem jest! I to jakie atrakcyjne! Okazuje się, że zaskoczą Cię tu: - most Puente Nuevo – jeden z najczęściej fotografowanych tego typu obiektów w Hiszpanii,- najstarsza i jedna z największych Aren Korridy – Plaza de Toros- Ołtarz w Kolegiacie Santa Maria la Mayor – tu musiałam przysiąść na kilka minut, żeby spróbować ogarnąć oszałamiającą ilość szczegółów i rzeźbień.
Park w Rondzie
Park kończy się na urwisku
Widok z urwiska na okolice Rondy
Zaczynając swój spacer po mieście od Parku Alameda del Tajo, który nagle kończy się na skraju urwiska już czułam, że to nie jest „zwykłe” miejsce. Stojąc i podziwiając z wysoka widok na okolice wystarczy tylko wciągać powietrze, żeby chłonąć to miasto i ten widok. I zapisać go sobie dobrze w pamięci. Już choćby to urwisko w parku i widok okolicznych zielonych pól i wzgórz było nagrodą za wcześniejsze wątpliwości – czy warto wybrać się do tego andaluzyjskiego miasta. Już byłam oczarowana, a jeszcze nawet nie doszłam do areny korridy - Plaza de Toros, czy do zdumiewającego mostu Puente Nuevo, który łączy dwa brzegi wąwozu. Można o nim śmiało powiedzieć, że to monumentalna budowla i niezwykły projekt inżynieryjny. Do tego robiący spektakularne wrażenie, a żadne zdjęcie nie jest w stanie ukazać jaki efekt on robi na żywo. Wprawdzie będąc w okolicy około południa trudno się „dopchać” do dobrego miejsca widokowego, bo turyści tłumnie to miejsce odwiedzają. Dziwić się temu nie można, ale warto pomyśleć wcześniej o tym, żeby spróbować dojechać do Rondy rano, kiedy turystów jest mniej i łatwiej o dobre zdjęcie mostu
Miasto jest położone na wysokim klifie z głębokim wąwozem po środku. To wybitnie obronne położenie, było przez wieki poddawane różnym próbom i najazdom. W roku 1784 zbudowano most Puente Nuevo łączący dwie części miasta, most ma ponad 120 metrów wysokości i 160 metrów długości. Ściany wąwozu wyżłobionego przez rzekę Guadalevín spinają łącznie 3 arkadowe mosty, pozostałe dwa są mniejsze i nie tak atrakcyjne jak duży Nowy Most. Most Puente Nuevo to jeden z najczęściej fotografowanych obiektów tego typu w Hiszpanii. Budowany w osiemnastym wieku przez 42 lata, pochłonął życie aż pięćdziesięciu budowniczych. Ten most ma jeszcze inną ponurą historię. Pomieszczenie pod głównym przęsłem mostu przeznaczone zostało na więzienie. Z czasem stało się salą tortur. Gdy drastyczne metody dręczenia buntowniczych więźniów nie przynosiły efektów z okna tego pomieszczenia wyrzucało się ich na dno kanionu…
To widoczne okienko to było więzienie i miejsce tortur. Z tego pomieszczenia skazanych wrzucało się do kanionu…
Dawne pomieszczenie więzienne jest udostępnione dla zwiedzających
Wąwóz widoczny z Mostu Puente Nuevo
W tym mieście gdzie urok hiszpańskiego temperamentu miesza się z niezwykłą atmosferą i architekturą, zaskoczyło mnie coś zupełnie innego. Mianowicie poziom muzykowania na ulicach. Pierwszym muzykiem, którego usłyszałam był gitarzysta. Dość wcześnie rano wyszedł na ulice, żeby zarabiać graniem dla turystów. Już od pierwszych dźwięków jego gitary było słychać, że to utalentowany i wykształcony muzyk. Takiemu trzeba rzucić grosz, bo nie tylko daje przyjemność słuchania, ale dodaje niesamowitej atmosfery okolicom mostu nad rzeką Guadalevin. Most oszałamia widokiem. Zachwyca konstrukcją i położeniem. Jest największą atrakcja Rondy. A do tego kiedy słychać przy tym wirtuozerię gitarzysty w okolicy to można tam stać i podziwiać i już nic innego nie trzeba robić, żeby wiedzieć, że warto było stanąć na tym moście i warto było przyjechać do Rondy. I tak stałam i podziwiałam widok i słuchałam gitary. I już się wydawało, że to najlepszy moment dnia. Okazało się, że niedaleko w jednej z niesamowitych uliczek gra kolejny muzyk… I znowu nie da się obok niego przejść obojętnie. To znowu talent i prawdziwy pasjonat instrumentu. Tylko jedno pytanie kołacze się po głowie… Co Ci muzycy robią na ulicy??? Czemu nie grają wielkich koncertów. Dlaczego ich słuchacze to przechodnie i turyści? Potem jednak mnie olśniło, że bez tego atmosfera w mieście nie byłaby tak pełna. Oni dopełniają wrażenie jakie to miasto robi swoją architekturą i niezwykłym położeniem.
Miasto jest podzielone na dwie dzielnice – arabską, starszą, medinę i nowszą Mercadillo, która powstała po rekonkwiście. W nowszej dzielnicy jest Park Alameda i Arena Korridy. Jest to najstarsza i wciąż działająca arena do walki z bykami. Powstała w osiemnastym wieku, a rozsławił ją wielki torreador hiszpański Pedro Romero. Według osobistych zapisek tego księcia korridy, pozbawił on życia ok 6000 byków… Romero uznawany jest za twórcę nowoczesnej korridy. Innowacyjność polegała na tym, że torreador jako pierwszy postanowił zsiąść z konia i walczyć z bykiem na stojąco. Według kronik Romero, mimo tak wielkiej liczby pokonanych byków, sam nigdy nie został nawet draśnięty. Dzięki niemu zawód ten został doceniony i odtąd torreadorzy zaczęli być przyjmowani na salonach wyższych sfer.
Strój Torreadora
Tzn „Płachta na byka” :)
Efektowny strój jaki noszą torreadorzy czy matadorzy nazywa się traje de luces. Jest najczęściej ozdabiany złotem. Taki strój wykonuje ręcznie 6 osób. Praca trwa miesiąc, a koszt takiego ubioru wynosi około 3 tysiące euro…. Torreadorzy cieszą się w Andaluzji ogromnym szacunkiem. Bilety na korridę, należy rezerwować na wiele miesięcy wcześniej. U koników handlujących biletami przez areną ceny dochodzą nawet do kilkuset euro. Zwiedzając Plaza de Toros oprócz areny i galerii, na której mieści się około 5000 widzów, przeszłam całą drogę, jaką przechodzą byki od momentu wkroczenia do obiektu, aż do wybiegu. Szłam korytarzami, oglądałam mocne rygle, zapadki i pojedyncze cele dla zwierząt. Niby było tu bezpiecznie, bo nie był to czas przygotowań do występów, ale lekki niepokój i obawa gdzieś pod skóra mi się zagnieździły. Jakby duchy byków, które tędy biegały nadal tu przebywały i delikatnie mnie poganiały w tych korytarzach. Dopiero po jakimś czasie uzmysłowiłam sobie, że lekko przyspieszam kroku…
Pomnik byka przed Areną Korridy
Korytarze po których poruszają się byki przed wbiegnięciem na arenę
Tu już lekko przyspieszało mi tętno
Arena w pełnym blasku słońca
Loża vipowska
W Hiszpanii korrida ma swoich zagorzałych fanów, ale również zawziętych przeciwników. Katalonia zakazała organizacji walk z bykami. Jednak jak twierdzą mieszkańcy – Andaluzja to nie Katalonia i tu zakaz nie obowiązuje. Na usprawiedliwienie wielbiciele tłumaczą, że byki zanim trafią na arenę, wiodą wspaniałe życie na pastwiskach. A kiedy giną, to szybko i w blasku chwały, a nie w rzeźni….
Zajrzałam też do pawilonu poświęconego broni i pojedynkom!!! Może to temat trochę kontrowersyjny, ale jakość, artyzm, dokładność i profesjonalizm wykonania broni, no cóż, zahipnotyzował mnie. Każda kolejna gablota z jakąś sztuką broni wywoływała u mnie coraz większą ekscytację. Pietyzm i perfekcjonizm w tworzeniu tych eksponatów jest fascynujący. Wykonawcy to byli artyści. Można spędzić godziny w tym miejscu i podziwiać staranność, drobiazgowość i finezję wykonania każdej sztuki broni.
Komplet pojedynkowy
Niesamowita dbałość o szczegóły
W Rondzie budynki, które pierwotnie miały inne przeznaczenie wykorzystano na nowo. Obok ratusza zbudowanego z byłych koszar wojskowych, stoi Kolegiata Santa María la Mayor, powstała z przebudowy w XV wieku dawnego meczetu. Zewnętrzna część budynku składa się z kwadratowej dzwonnicy z ośmioboczną nadbudówką i fasady w formie loggi. Z zewnątrz nic nie zapowiada tego co się znajduje w środku. Wewnątrz pozostałości mihrabu, czyli niszy, która wskazuje kierunek Mekki. Kolegiata jest bardzo bogato zdobiona. Tu zwyczajnie nie da się obejrzeć wszystkiego dokładnie. Ilość szczegółów i detali jest wprost niepoliczalna. Oszałamiający ołtarz główny ze złoceniami i niezliczona ilością rzeźb wprost zmusza żeby zatrzymać się choć na chwilę i cieszyć tym miejscem oczy.
Ratusz miejski zbudowany z dawnych koszarów wojskowych
Kościół katedralny Santa Maria Mayor zbudowany na miejscu dawnego meczetu
Ołtarz Główny
Na zakończenie tej wycieczki po Rondzie przyjemnie było siąść w ustronnej części parku i jeść drugie śniadanie w postaci kanapek, popijając je woda mineralną. I to wszystko przy dźwiękach gitarowych improwizacji z zacięciem hiszpańskim. Gdy wiosenne słońce ogrzewa ciało to zwykła kanapka smakuje wtedy o niebo lepiej. Uliczni muzycy chyba już zawsze będą mi się kojarzyć z tym miastem w gorącej Andaluzji.
Łaźnie Arabskie – Banos Arabes
Uliczki Starego Miasta – La Ciudad
Przy tym balkonie napotkany staruszek opowiadał historię wielkiej miłości podobnej do dramatu Romea i Julii związanej z tym balkonem. Nigdzie nie znalazłam informacji na temat jakiejś nieszczęśliwej miłości znanej z tej części miasta. Zatem albo to moja kiepska znajomość języka hiszpańskiego i niezrozumienie tego co mówił staruszek, albo po prostu jego wymysł, a ja w swojej naiwności mu uwierzyłam i chętnie sobie wyobrażałam zakochanych w tym miejscu.
Pozostałości murów arabskich
Kawiarenka z widokiem na urwisko
A tu taka niespodzianka na ulicy Rondy :)
Wspinaczka w Andach w drodze do Machu Picchu
Machu Picchu
Wspinaczka - zdecydowanie to było największe dla mnie przeżycie i największe zaskoczenie tej podróży.
Wspinanie się na wysokość 4800 m npm było nie lada wyzwaniem fizycznym, ale też emocjonalnie olbrzymim przeżyciem. Spodziewałam się wprawdzie, że Andy to góry wysokie. Jednak takiego ogromu, monumentalności, potęgi i okazałości nie spodziewałam się zupełnie.
Andy mnie ujęły i olśniły. Od wyjazdu minęły już ponad dwa miesiące, ale nadal czuję się oszołomiona i zafascynowana nimi. Możliwe, że to dlatego, że nie wspinałam się nigdy po górach (nie licząc wspinania się na fiordy w Norwegii). Może dlatego, że mój kontakt z górami do tej pory był dość sporadyczny i były to niższe pasma górskie. Jednak chyba będę obstawać przy twierdzeniu, że to po prostu niesamowite i fascynujące miejsce na ziemi.
Gdzieś w Andach...
Wędrówka trasą zwaną Lares Trek dała mi możliwość obcowania z naturą i mieszkańcami okolicznych gór. Doznałam tylu przeżyć emocjonalnych, duchowych i fizycznych w ciągu 4 dni, że wystarczyłoby to na kilka tygodni czy miesięcy nawet.
Walka z własnym zmęczeniem i próby nie poddawania się trudnościom podczas drogi to jakby podstawowe odczucia.
Jednak były też momenty odkrycia jak bardzo moje ciało jest niedoskonałe. Ile muszę włożyć wysiłku w to żeby przejść kolejny kawałek trasy. Ile wymaga ode mnie pokonanie kolejnego wzniesienia czy szczytu. Łapanie z wielkim trudem oddechu na wysokości pokazywało ułomności mojego organizmu.
Spotykani po drodze ludzie - mieszkańcy wysokich pasm Andów
Tych dwóch maluchów przewodnik od razu polubił, bo kojarzyli mu się z nim i jego bratem.
Nawet w wysokich górach można spotkać sympatyczną sprzedawczynię własnoręcznych wyrobów
Ta kruszynka szła sobie po drodze całkiem sama, nie umiała jeszcze nawet dobrze mówić..
Przewodnik potrafił nawiązać kontakt nie tylko z ludźmi :) najbardziej w ciągu całej drogi denerwował mnie tym, że kiedy ja ze zmęczenia oddech łapałam ostatkami sił i powłóczyłam ledwo nogami, on lekko szedł obok grupy i prawie cały czas wesoło pogwizdywał... :)
Nie dopadła mnie wprawdzie choroba wysokościowa (oprócz lekkiego bólu głowy - na który momentalnie wzięłam tabletkę przeciwbólową), bo sądzę, że gdybym jeszcze do całego tego wysiłku musiała walczyć z dolegliwościami żołądkowymi, z nudnościami czy wymiotami, to prawdopodobne byłoby, że mogłabym się poddać i zrezygnować ze wspinaczki.
Na szczęście tak się nie stało.
Obóz już dla nas rozbity
Moja mina mówi wszystko... Co ja tu robię?? :) Na pewno zamarznę w nocy :) - w nocy temperatura spada do 6 stopni. Na szczęście nie zamarzłam i następnego dnia mogłam pokonywać kolejne kilometry górskich szlaków
Dla tych co zapomnieli zabrać ze sobą w góry ciepłych skarpet, czapki czy szalika, okoliczne dziewiarki chętnie sprzedawały to wszystko wędrującym
Andyjskie dzieci w codziennych, ciepłych strojach robionych przez ich mamy. Zwróciłam uwagę, że prawie każdy ma gołe stopy, od tego widoku rano ok godziny 6 robiło mi się jeszcze zimniej :)
Najładniejsza spotkana na trasie Lares Trek dziewczynka, była bardzo nieśmiała, ale świetnie mówiła po hiszpańsku
Konie, muły i lamy były tragarzami naszych bagaży oraz namiotów i pożywienia na trasie
Właścicielka lam. Szła za nimi, choć widać było, że zwierzęta znają trasę bardzo dobrze.
W oddali widać i kobietę i lamy. Wyszliśmy z obozu o tej samej porze, jednak tempa turystycznego z tempem wędrówki mieszkańców nie da się porównać :)
Reszta tragarzy
Mimo trudnych warunków w bardzo wysokich partiach Andów, mieszkają ludzie i uprawiają pola oraz hodują lamy
W takich lagunach woda jest błękitna i przejrzysta, ale bardzo zimna
I ja tu byłam i Coca Tea piłam... :)
Pokonałam całą trasę Lares Trek. Pokonałam swoje słabości. Przeżyłam po drodze chwile zwątpienia i strachu przed porażką. Pogodziłam się z tym, że moje ciało nie jest już tak sprawne jak w czasach gdy miałam 20 lat. Odkryłam też jednocześnie, że osoby dużo młodsze ode mnie wcale nie radzą sobie lepiej. Co dawało mi siły, żeby dojść jeszcze dalej i jeszcze wyżej.
Stojąc na wysokości 4800 m npm mogłam sobie powiedzieć, że odniosłam jakiś sukces. I tak właśnie sądziłam wcześniej, że tak będę myśleć będąc w tym miejscu, będąc tak wysoko pierwszy raz w życiu.
W najwyższym punkcie trasy na wysokości 4800 m npm czeka na wędrowców Chrystus z XVI w. Miejsce z fascynującymi widokami, ale łapanie tu oddechu przychodzi z dużym trudem.
Jednak moje myśli były zupełnie inne. Zupełnie inne odczucia miałam w swojej głowie. Ta wędrówka dała mi mnóstwo zachwytów widokami. Po drodze przeżywałam skrajne uczucia od nieopisanej radości, że tu jestem, do przejmującej samotności wśród ogromnych szczytów gór. Gdzie jakby moje myśli mogły się odbijać echem od grzbietów górskich i wracać rozpędzone wiatrem prosto w moje serce. Gdzie namacalnie doznawałam jakim malutkim i nieistotnym jestem elementem wśród ogromu tych masywów i natury, która mnie otacza. A jednocześnie mogłam czerpać siłę z tych widoków, krajobrazów i potęgi otoczenia.
Przy schodzeniu ze szczytu krajobraz się zmieanił i roślinność była też trochę inna
Podziwianie tego widoku nie znudzi się nawet jak znasz to miejsce od lat...
Obdarowanie andyjskiego górala liśćmi cociSłuchanie opowieści historycznych w ruinach murów zbudowanych przez Inków
Było coś jeszcze co mnie niepokoiło. Droga Lares Trek miała mnie doprowadzić do Machu Picchu. Do tej największej atrakcji w tej części świata. Do miasta w chmurach, miejsca, o którym można przeczytać tysiące opracowań historycznych i podróżniczych. Oglądać go można na milionach zdjęć w umieszczonych w sieci. Z każdej strony i prawie w każdym detalu. Opisy magiczności tego miejsca są dostępne chyba we wszystkich językach. Mój niepokój budziło właśnie Machu Picchu. Bałam się dojścia w to miejsce.
Po tylu emocjonujących przeżyciach na trasie, po tylu widokach i miejscach, które słowo "zachwyt" - nie jest w stanie opisać. Po ogromnym wewnętrznym i fizycznym trudzie jaki był mi dany w drodze. Czy po tym wszystkim będę w stanie docenić unikatowość tego miejsca? Czy poczuję ducha Inków, który ponoć jest tam obecny? Czy będę w stanie się zachwycić znowu? Czy może się rozczaruję i będę czuła się lekko oszukana? Bo wszystko obiecywało mi oczarowanie i fascynację, a ja odczuję tylko "zaliczenie" kolejnej atrakcji turystycznej.
Bałam się.. I ten strach psuł mi odrobinę satysfakcję z sukcesu wspinaczkowego.
Jednak droga, już samo pokonywanie tej drogi, dawała mi poczucie spełnienia. Bywają takie momenty w moim życiu, w których odczuwam taką pełnię. Tu mogłam poczuć, że właśnie w tym miejscu chcę być i to jest ta chwila, która mnie napełnia siłą. Daje mi taką intensywność doznań, że już jakby nie było niczego innego. Tylko ja i natura.
Wkraczając na szlak przeniosłam się w zupełnie inny wymiar - wymiar spokoju, harmonii i nieskażonej cywilizacją natury. Wszystko było podporządkowane drodze i wysiłkowi. To, że niewielu ludzi było obok dawało możliwość wsłuchania się we własny rytm.
W dniu, w którym wchodziłam na Machu Picchu otaczały mnie tłumy. Mogło to zakłócić moja harmonię, ale udało się i mimo wielu ludzi obok, doznawałam "osobistych" wrażeń.
Jakoś tak podświadomie chciałam opóźnić tę chwilę, a jednocześnie chciałam już zobaczyć ten cud świata. Wreszcie nadszedł ten moment, że staje się w miejscu, gdzie wszystko jest widoczne. Całe miasto Inków mam jak na dłoni. Pogoda jest wymarzona. Widoczność wspaniała. Nie ma mgły ani deszczu. Chmury lekkie są, ale tylko dodają uroku. Słońce pięknie świeci i jest ciepło. Łapię jeden oddech, potem drugi. Jeszcze nie dopuszczam do sobie żadnej myśli. Jeszcze próbuje powstrzymać wszystkie impulsy z zewnątrz i wewnątrz mnie. Tak się skupiam na trzymaniu emocji na wodzy, że tkwią we mnie i nie uchodzą. W końcu moja natura wygrywa z powściągliwością i wypuszczam na wolność wszystkie moje uczucia... I dopiero wtedy zdaje sobie sprawę, gdzie tak naprawdę jestem i zaczynam już swobodnie upajać się wszelkimi doznaniami. Jest tu ze mną tłum ludzi, a mi to zupełnie nie przeszkadza. Nawał emocji wreszcie może mnie ogarnąć. Teraz mogę chłonąć wszystkie impulsy, które do mnie docierają. Obserwuje ludzi, którzy tu są. Wszyscy robią zdjęcia. Pozują. Robią selfi.
Machu Picchu- czekanie na dogodny moment do zrobienia własnych zdjęć
Zaczynam odczuwać radość. Zaczynam wreszcie obcować z Machu Picchu. Dopada mnie myśl, że chce się wsłuchać w mury. Chce poczuć zapachy tego miejsca. Próbuje sobie wyobrazić, że nie chodzi tu tłum turystów tylko mieszkańcy tego górskiego miasta. I kiedy w wyobraźni widzę nareszcie, że tu był dom 4 osobowej rodziny, a tam Świątynia Słońca. A jeszcze w innym miejscu targ miejski. Wtedy wreszcie poczułam, że to jest to. To boskie miasto, tak niesamowicie zachowane i tak niesamowicie położone, jest w stanie zachwycić nawet największego sceptyka. I nawet ten kolorowy tłum turystów jest tego wszystkiego dopełnieniem. Poczułam, że właśnie turyści dodają mu pewnej niepowtarzalności. To miasto bez tych wszystkich ludzi byłoby martwe i byłoby może tylko grupą skalnych bloków położonych na górskim szczycie, a z kolorowym tłumem jest czymś niezwykłym. Gwarnym i żyjącym. Przewodnicy i piloci opowiadają historię tego miejsca. Jest fascynująca i pouczająca. Praca, determinacja i siła Inków była imponująca. A ja wciąż czuję to tętnienie współczesnego Machu Picchu. To mnie zadziwia i ekscytuje. We wszystkich do tej pory odwiedzanych historycznych miejscach, budynkach czy obiektach poszukiwałam właśnie zapachów historii, ducha dawnych wieków. A tu odkryłam, że ten duch Inków pozostał i jest wśród współczesnych ludzi. Nawet tych, którzy tu są dla zaliczenia kolejnej atrakcji i pędzą zobaczyć kolejną. Nawet wśród tych, których pochłonęły wszelkie zdobycze cywilizacji i będąc tu nie czują nic wyjątkowego. Dla mnie to miejsce w pasjonujący sposób jest wypełniane współczesnością. Ta współczesność je dopełnia w fantastyczny sposób.
Ja też chce mieć selfi w takim miejscu :)
Poznańska Pyra smakuje ziemniaki w Peru
Świnka morska - przysmak Peruwiański
Peru to ojczyzna ziemniaka. Jak w tym miejscu wytłumaczyć, że Poznań i Wielkopolska są nazywane w Polsce Pyrlandią. Opowiadanie tego, że ziemniaki/kartofle/pyry dotarły do nas z Peru właśnie i nazywane były kiedyś z tej okazji perkami, nie było łatwym zadaniem. Okazało się, że jeszcze trudniej wymówić słowo Pyrlandia tak, żeby choć trochę to trafiało do świadomości Peruwiańczyka jako wyraz choć trochę dźwiękowo podobny do nazwy jego kraju. Jednak dzięki temu już na początku podróży uświadomiłam sobie, że coś mnie z tym krajem łączy i są to ziemniaki właśnie :)
W Peru jest 3500 (słownie: trzy i pół tysiąca) gatunków ziemniaków...!!!! Jednak ok 800 rodzajów jest powszechnie uprawiane. Szał po prostu :) ja spróbowałam kilku, które nie tylko wyglądały inaczej od znanych nam zwykłych ziemniaków, ale też smakowały nieco inaczej. Spróbowałam też juki i oświadczam, że jest przepyszna. Ilość gatunków, kolorów i wielkości kukurydzy to dopiero było zaskoczenie. A sok z czarnej kukurydzy - chicha morada - będę już zawsze pić, gdzie tylko go znajdę :)
Ilość gatunków kukurydzy przyprawia o zawrót głowy
Lunch na pokładzie łodzi na jednej z dopływów Amazonki. Ryż, ryba i pyszna juka
Tu choćby po to żeby się najeść i napatrzeć na potrawy warto przyjechać. Jedzenie jest naprawdę dobre, a kucharze nawet w warunkach polowych potrafią wyczarować cuda na talerzu. Uzmysłowiłam to sobie kiedy na kolacji, po dniu wyczerpującej wspinaczki, spojrzałam na talerz w namiocie gościnnym. Talerz i owszem był plastikowy - taki z typu piknikowego, ale jedzenie gotowane w namiocie!! kuchennym wprost niesamowite. Dwudaniowa kolacja i do tego deser. Oczywiście i herbata, a wcześniej na przekąskę krakers z masłem. Jak oni to robią? W namiocie. Podane dania prezentowały się po prostu pięknie i smakowicie. Tu kucharze to artyści.
Kucharz i jego podkuchenni na trasie wspinaczki na Machu Picchu :) Potrafili wyczarować cuda na talerzu w warunkach polowo - namiotowych
Kuchnia polowa, gdzie kucharz wyczarowywał cuda :)
Wegetariański kopczyk z kaszą jaglaną
Kiedyś przeczytałam zdanie, że we współczesnym świecie jakość to luksus. W Peru luksus kulinarny jest powszechny i ogólnie dostępny. Jakość kuchni peruwiańskiej jest zadziwiająco luksusowa, zdrowa, pełna i wyśmienita. Do tego będę podkreślać, że jest też luksusowo podawana, niezależnie od warunków. Również w dżungli amazońskiej kuchnia była dobra i mimo niełatwych warunków dobrze smakowała.
W dżungli podają czarną jak smoła kawę. Czerń kawy może nie jest czymś wyjątkowym, ale za to jej gęstość - wprawiała w osłupienie. :) Gęsta i lepka kawa podawana jest od rana. Dla chętnych oczywiście istnieje możliwość dodania wody czy mleka, ale byli też śmiałkowie z różnych stron świata, którzy pili ten gęsty, zabójczy w mocy płyn bez rozcieńczania. Ja bacząc na swoje serce i zdrowie jednak piłam płyn w wersji rozcieńczonej.
W Amazonii, w ukropie i wilgoci, którą cały czas odczuwało moje ciało, przyjemne orzeźwienie przyniosło zjedzenie granadilli. Owoc w wyglądzie przypomina granat. Jednak jest w kolorze żółtym i lekko się go obiera, a miąższ z łatwością wygryza ze skórki. Smakuje pysznie i zaspokaja pragnienie. Nawet piranie wtedy niestraszne :)
Granadilla
W rejonie Amazonii uprawia się też papaje, w dżungli karczuje się lub wypala połacie pola i sadzi papaje. Mnóstwo gatunków bananów można tu też spróbować. Orzechy brazylijskie rosną tu na drzewach również, podobne są do orzechów kokosowych. Po rozłupaniu skorupy można znaleźć nawet ponad 20 orzechów w środku. Są pyszne i zdrowe. Kobiety powinny je doceniać za wspomaganie pracy mózgu, czy choćby za witaminę E - zwaną witaminą młodości. Mężczyźni natomiast za duże ilości selenu, który poprawia jakość nasienia. Zatem jedzmy orzechy brazylijskie :)
Plantacja papaji
Wypalanie lasu na potrzeby plantacji
Mate de coca/Coca tea ( herbata z liści koki) to podstawowy napój Inków i chyba całego Peru. Pije się go tylko do południa, bo podobnie jak kawa ma pobudzające właściwości. Niektórzy żują liście koki zamiast pić herbatę. Ja piłam, choć jakoś szczególnie nie przypadła mi do gustu. Wprawdzie ekspertem od herbaty to ja nie jestem, bo moje ulubione herbaty to earl grey w różnych wersjach i w konsystencji bardzo, bardzo light :) Moja herbata ma wygląd wody słomkowej i jej lekko żółte zabarwienie często wprowadza w błąd innych, bo nie przypomina to typowego napoju o nazwie herbata :)
Herbata z liści coki
Ameryka Południowa jest dla Polaków i Europejczyków czymś egzotycznym, zanim się tam w ogóle pojedzie. Peru większość turystów kojarzy z Machu Picchu, czasem z kulturą Inków, bywa że z Andami lub z miastami Limą czy Cusco. A Peru to ogromny kraj pełen atrakcji, niespodzianek i życzliwych ludzi. Rozległy i zaskakująco różnorodny. Główną gałęzią przemysłową jest tu przemysł wydobywczy. Przede wszystkim miedź i inne rudy metali, ale też Peru jest w czołówce państw na świecie w ilości wydobycia złota i srebra. Druga gałęzią gospodarki jest rolnictwo. Natomiast na trzecim miejscu plasuje się turystyka. Turystów można spotkać w ogromnej ilości w całym kraju. Każdy z nich chce zobaczyć jeden z Siedmiu cudów świata jakim jest Machu Picchu. Zatem jadąc tam spodziewaj się dużych tłumów w najważniejszych punktach kraju. Infrastruktura turystyczna jest naprawdę dobra i każdy znajdzie np hotel dopasowany do własnych standardów i wymagań, czy restaurację z różnorodnymi daniami na każdą kieszeń i mnóstwo punktów usługowych, które chętnie zajmą się turystą. Bez względu na to, czy to droga restauracja w jednym z miast, czy przydrożny bar, jedzenie jest pyszne i zaskakująco fenomenalnie podane.
W takich domkach hodowane są Świnki Morskie
W miastach są targi z trawą dla miejskich domowych hodowców świnek
Spróbowałam smaku świnki morskiej. Spróbowałam nie tylko dlatego, że to jedna z tradycyjnych potraw tego kraju, również dlatego, że nie jestem wegetarianką ani w moim domu nie biega mała świnka i jest moim pupilem domowym. Podawana jest w całości z pazurkami, z głową i ząbkami, a dopiero potem dzielona na części. W smaku przypomina mieszankę mięsa z kurczaka i wieprzowiny. Przysmak ten nie należy do tanich, ale jest to jedna z rzeczy, która daje obraz codzienności i tradycji wśród Peruwiańczyków.
Spróbowałam piwa z kukurydzy - chicha. I ponownie nie mogę się wykazać w tej dziedzinie wiedzą ani doświadczeniem, ale tak chyba nie smakuje tradycyjne piwo. To był raczej sfermentowany sok, można go porównać do zepsutego kompotu i co tu dużo mówić nie powalił mnie na kolana, ani z powodu doznań smakowych, ani z powodu ilości procentów.
Piwo z kukurydzy - chicha
Na zdrowie
Jestem mięsożercą, z przekonania i z zamiłowania do jedzenia. Steki z alpaki podbiły moje serce. Alpakę w wersji szaszłyków też mogę polecić. Smak alpaki opisałabym jako mieszaninę wieprzowiny z wołowina. Jest delikatniejsza i niesamowicie rozpływający się smak po języku i podniebieniu mnie ujął.
Szaszłyki z przepysznej alpaki
Alpaka na liściach kukurydzy
Owoce i warzywa podawane są w szczególnie spektakularny sposób. Wiadomo przecież, że je się oczami najpierw. Jednak jeżeli za wyglądem idą wyśmienite doznania smakowe - to jest pełnia szczęścia.
Awokado w słodkim sosie
Miałam też okazję picia ulubionej coli Inków - napoju Inka Cola. Ten strasznie słodki napój można by porównać do oranżady. Czy ktoś pamięta taka oranżadę w proszku w kolorze pomarańczowym czy cytrynowym? Inca cola właśnie tak smakuje. Słodka do granic możliwości, w smaku chemicznie sztucznym, ale Peruwiańczycy ją uwielbiają. Jest to jedyny kraj na świecie gdzie spożycie Inca coli jest wyższe niż oryginalnej Coca coli.
Hala targowa w Cusco
Posiłek w dobrym towarzystwie przed halą targową
Hala targowa w Cusco okazała się miejscem, gdzie można przeżyć zachwyt i oczarowanie, ale też można poczuć obrzydzenie i niesmak. Posmakowałam świeżo wyciskanego soku - już nawet nie wiem z ilu owoców i warzyw na raz. Jego gęstą konsystencję i różnorodność doznań smakowych bardziej jeszcze doceniłam dzięki obserwowaniu z jakim namaszczeniem "mamita" go wykonywała.
Mamita robi sok z owoców i warzyw. Pożywny i wyśmienity
Przejście po części śniadaniowej targu na szczęście odbywało się już po śniadaniu, bo nie wiem czy wybór dań, potraw i cen nie zawróciłby mi w głowie. A ilość konsumentów i popularność tego miejsca świadczy o tym jak dobre musi być to jedzenie.
Cześć śniadaniowa w hali
To gatunek ziemniaka kompletnie nie polecany przez przewodnika. Tzn odmiana dla twardzieli :)
Gatunek kukurydzy w dużej odmianie
Sól z pobliskich pół solnych w Maras
Świnki jeszcze przed upieczeniem
Stoisko z żabimi udkami
W dalszej części hali targowej czekało mnie nie lada wyzwanie. Nazwijmy to miejsce Działem Mięsnym. Ktoś kto robi zakupy w miejskich marketach, gdzie mięso pakowane jest w tacki lub próżniowo i podawane prawie gotowe do gotowania, smażenia czy pieczenia, może zupełnie zapomnieć, że to mięso jest częścią jakiegoś zwierzaka. Tu okazuje się, że to mylne wrażenie, a każdą część hodowanego zwierzęcia można wykorzystać kulinarnie. Zdjęcia z tego działu mogą się niektórym wydać drastyczne. Jednak wierzcie mi obraz - to jeszcze nic. Dopiero łącząc obraz z wrażeniami zapachowymi poczułam pełnię doznań z tego miejsca. W nozdrza wdarł się taki smród i duszący wszechobecny zapach, że gdyby nie chęć zrobienia zdjęć, ten dział albo bym odpuściła zupełnie, albo przemknęłabym przez niego z prędkością światła. Wiem, że człowiek potrafi się do wszystkiego przyzwyczaić, ale jeszcze długo po wyjściu z hali czułam, że moc tych woni nie daje się przegonić z mojego nosa i przede wszystkim z mojej głowy.
Migawki ze stoisk mięsnych.... Uwaga - dość drastyczne...
Peruwiańczycy lubią dobrze zjeść i celebrują posiłki. Lubią świętować gotując wyjątkowe potrawy. Ceviche - to potrawa z surowej białej ryby, najczęściej marynowanej w soku z limonki z cebulą i ostra papryką. Narodowym napojem alkoholowym jest Pisco sour, którego głównymi składnikami są: wódka z winogron zwana pisco, sok z limonek, kruszony lód, cukier, białko kurze oraz dodatki w postaci kropelki angostury lub szczypty cynamonu. Wypiłam Pisco sour, nawet dwa razy. Toż to szaleństwo wprost :) Raz wypiłam całą szklankę tego smakowitego napoju, a że mało w nim wyczuwałam pisco - to smakowało mi bardzo :) Za drugim razem moje oczy otworzyły się szeroko ze zdziwienia, bo tym razem barman nie żałował wódki i trochę mnie zaskoczył pierwszy spory łyk, nawet się zdecydowałam jeszcze na drugi już mniejszy, ale w końcu uległam i oddałam bardziej potrzebującym :)
Ceviche - jedna z potraw, których spróbować należy w Peru, surowa biała ryba na sałacie z cebulą i papryką polaną świeżym sokiem z lemonki. Tu podana z ziemniakami i kukurydzą
Na jeziorze Titicaca hodowane są pstrągi tęczowe. W swojskich warunkach, w pensjonacie prowadzonym przez sympatyczną liczną rodzinę mieszkańców wyspy Taquile, z widokiem na jezioro podano go na glinianych talerzach.
Pstrąg tęczowy na jeziorze Titicaca
Ta reklama przywitała mnie na lotnisku w Cusco :) Bardzo mnie rozbawiła, ale też lekko zaniepokoiła - czy ja też będę potrzebować tego leku? ;)
Najciekawsi w Peru są ludzie - Indianie oraz potomkowie Inków lub Europejczyków
Po 27 godzinnej podróży wylądowałam w Limie- stolicy Peru. W Limie praktycznie nigdy nie pada deszcz. To ogromne miasto nad Pacyfikiem, otoczone pustynią i sąsiadujące z najdłuższym łańcuchem górskim na ziemi, z Andami. Nie widziałam wiele w tym mieście jako, że przylot był w godzinach wieczornych, a kolejnego dnia rano już był wylot w kierunku dżungli amazońskiej. Jednak to co udało mi się zobaczyć, zrobiło na mnie kolosalne wrażenie. Czasem aż tak wielkie, że odwracałam wzrok lub wręcz zasłaniałam oczy ze strachu.
To był ruch uliczny. Może kogoś, kto w tym rejonie świata bywa częściej, już to nie dziwi. Dla mnie to pierwsza wizyta w Ameryce Południowej i powiedzenie, że jeżeli ktoś potrafi prowadzić samochód w Peru, to już żadna droga nie będzie mu straszna uważam za jak najbardziej prawdziwe. Droga z lotniska do hotelu zajęła jakieś pół godziny, a obrazy z ulicy i ruchu samochodów zapamiętam na długo. Zmiana pasa ruchu nawet bez wcześniejszego sygnalizowania tego zamiaru to norma. Wjeżdżanie komuś "przed nos" jest standardem i trzeba po prostu być skupionym i obserwować kto, kiedy i komu właśnie wjeżdża przed samochód czy autobus. Nie ma mowy wtedy o zwalnianiu, żeby manewr był bezpieczny. Droga wyglądająca na "około" trzypasmową, potrafi się zamieniać w cztero- lub pięciopasmową. Wjeżdżanie na zatłoczone do granic możliwości ronda wydaje się walką o życie i utracone cenne minuty. Korki bywają tak koszmarne, że każdy kilometr przejechanej drogi to sukces. W tym ulicznym ferworze mnóstwo policjantów poganiających kierowców, żeby poruszali się szybciej i nie tamowali ruchu. A tu jeszcze piesi wchodzący na ulicę. Nawet kiedy jest to wyznaczone przejście dla pieszych i nawet z sygnalizacją świetlną, to przejście przez ulicę kiedy jest się pieszym podejmuje się na własne ryzyko. Żaden kierowca nie zwolni, bo na przejściu jest człowiek. Wręcz przeciwnie, możesz dostać reprymendę i usłyszysz wściekły klakson, bo zbyt wolno się poruszasz. Początkowo widziałam w tym tylko chaos i zamęt. Potem zrozumiałam, że przy takim ogromnym ruchu i ilości ludzi oraz pojazdów to wszystko musi się poruszać w dość może chaotyczny, ale skuteczny sposób. Specyfika jazdy samochodem i temperament Peruwiańczyków jest widoczna na każdej ulicy.
Policjantka na ulicy w Cusco pogania opieszałych kierowców
Policjanci w popołudniowym słońcu Cusco
W okolicach Peurto Maldonado na żółtej rzece Tambopata, która jest dopływem Rio Madre de Dios (rzeka Matki Boga) nie spodziewałam się jeszcze, że jej mieszkańcy i przewodnicy okażą się niezwykle przyjaźni i otwarci. To ludzie szczerzy i życzliwi, a także chętni do pomocy. Z dumą potrafią prezentować bogactwa tych terenów. W wiosce wybudowanej celowo dla turystów można było korzystać ze wszystkich zdobyczy cywilizacji - typu łazienka, ciepła woda i prąd. Jednak prąd był osiągalny jedynie między godziną 17 a 22 i to tylko w tutejszej recepcji. Charakterystyczny był w tych godzinach widok w tym miejscu, gdzie wystawione były liczne gniazda prądowe. Każdy z uczestników ładował telefon lub tablet. Widok dość szczególny w amazońskiej dżungli :) Był to początek pory deszczowej. Jednak jeszcze nie widać było na horyzoncie deszczu, za to wszechobecne były wilgoć i bardzo wysoka temperatura powietrza, które według przewodników poprzedzają przyjście ulewy.
Lot nad Andami
Żółty dopływ Amazonki
W Peru obowiązuje powiedzenie - nie sprawdzaj prognozy pogody. Tu sprawdzanie pogody mija się z celem. Jaka będzie pogoda zobaczysz jutro. Chyba jest w tym trochę prawdy. Deszcz w dżungli był zapowiadany codziennie, padał jednak dopiero czwartego dnia przy wyjeździe :) Chodziliśmy po gęsto porośniętej dżungli w poszukiwaniu ptaszników, małp, kajmanów czy kapibar. Otaczały nas ogromne tropikalne drzewa i rośliny. Fruwały motyle. Dużo kwiatów i krzewów. Różnorodność gatunków roślin w Amazonii jest największa na świecie. Do dziś nie wszystkie rośliny w Amazonii zostały sklasyfikowane, ani nie odkryto wszystkich plemion zamieszkujących ten ogromny obszar lasu amazońskiego. Rośliny tu mogą uzdrawiać lub otruć. Indianie czują ogromny szacunek i respekt dla tego dzikiego świata. Starają się go nauczyć również turystów.
Łodzie czekające na turystów
Pora wsiadać
Kapitan łodzi. Znajomość rzeki w jego zawodzie to podstawa. Nawet jak tego nie widać pod powierzchnią wody czają się pułapki.
Lunch na pokładzie łodzi. Ryż, ryba i pyszna juka
Bardzo słodkie banany na deser
Gdzieś po drodze
Powrót z zakupów do wioski
Dwugodzinna podróż łodzią nie była nudna. Papugi Ary przylatują do urwiska i szukają grudek piasku z solami mineralnymi - ich przysmak
Rodzina żółwi
Jedna z największych atrakcji tych terenów - biały kajman
To sympatyczne zwierzątko to kapibara
Rodzinny odpoczynek :)
Ten gąszcz porośnięty jest warstwowo. Ogromne drzewa, które wyrastają wysoko, nawet do 45 m żeby jak najlepiej korzystać ze słońca. Następnie są warstwy niższych roślin, które obywają się już bez tak wielkiej ilości światła słonecznego. Natomiast na podłożu prawie słyszalny jest proces rozkładu i zjadania wszystkiego co upadnie na ziemię. Niemal w oczach znikają ogromne konary drzew, które upadły po złamaniu. Stanowią pożywienie dla różnego rodzaju zwierząt mieszkających w najniższych warstwach dżungli. Owoce i kwiaty wysokich drzew to pożywienie dla małp, węży, czy ptaków. Las ten atakuje zapachami, kolorami i dźwiękami. Dżungla jest strasznie głośna w dzień i w nocy. Ptaki śpiewają, nawołują się i krzyczą. Szelest i odgłosy poruszających się mniejszych zwierzaków, gryzoni czy małpek jest też wciąż słyszalny. Życie w dżungli jest namacalne i uchwytne. Tylko tuż przed ulewą zrobiło się cicho... Zwierzęta pochowały się w swoich kryjówkach i wcale nie wydawały dźwięków.
Domki w dżungli dla turystów
Małpy lubią banany :)
Konik polny? Nie wiem, ale okaz miał jakieś 15-16 cm długości
Las amazoński należy do najbardziej dzikich i niedostępnych miejsc na świecie. Ja odwiedzałam te miejsca, które dla turystów są przystosowane i przygotowane. Czułam się bezpiecznie i pewnie. Nie czułam zagrożenia nawet kiedy czekaliśmy na pojawienie się ptasznika, którego przewodnik wywabiał z jego gniazda. Przyroda, która mnie otaczała przygniatała swoim zielonością i ogromem. Nawet moje ciało odczuwało rytm dżungli. Próby walki z parnością i wszechobecną wilgocią były daremne. Najlepszym wyjściem było poddawać się temu i chłonąc w jak największej ilości wrażenia z tego miejsca.
Oczekiwanie na ptasznika
Gniazdo ptasie
Niesamowita roślinność amazońska
Dzięki tak rozrośniętym korzeniom - drzewo może odchylać się w różne strony o kilkadziesiąt centymetrów, w poszukiwaniu światła słonecznego
Drzewo erotyczne.... :)
Przepiękne, całe pokryte kwiatami drzewo
Z kwiecistego drzewa pochodzi ten owoc. Jest przysmakiem dla jednego z gatunków małp, którym widać nie przeszkadza duszący i nieprzyjemny zapach
Ta ostra maczeta przydała się przewodnikowi po drodze kilka razy
Motyle były wszędzie :)
Drzewo o swojsko brzmiącej nazwie - Kapok. Z tego drzewa robione były pierwsze kapoki - kamizelki ratunkowe.
Zdjęcia nie oddają wielkości - dopiero kiedy człowiek stanie obok tego drzewa, można wyobrazić sobie jak jest ogromne.
Według przewodnika ten konar leży w tym miejscu od ok miesiąca, a widoczny proces jego rozkładu jest błyskawiczny
W małym jeziorku powstałym z meandrów rzeki oprócz piranii spotkaliśmy tego zjawiskowego czarnego kajmana
W tej parnej i wilgotnej dżungli amazońskiej po raz pierwszy słuchałam opowieści o piciu ayahuaski (czyt. ajałaski). Ten temat mnie zafascynował. Poczułam, że to może być jedna z bardziej interesujących rzeczy w tym regionie. Lokalny przewodnik po dżungli opowiadał o swoim doświadczeniu w tej dziedzinie. Widać, że ta tradycja jest tam ciągle żywa i stosowana. Potem gdy była okazja podpytywałam też innych przewodników o ten specyfik. Przewodnik z dżungli opowiadał, że próbował tego napoju cztery razy. Jego przeżycia i odczucia były bardzo specyficzne. Przepełniające ciało i duszę. Głęboko mu zapadły w pamięć i chętnie dzielił się wspomnieniami. Nie polecał jednak żadnemu z nas, a nawet ostrzegał, choć wie, że istnieje pewna liczba turystów, którzy przyjeżdżają do Peru między innymi dlatego, żeby ayahuaski spróbować. Jedni mówią, że to lek na wiele nałogów czy lęków. Inni powiadają, że to nawet lek na raka. On ani nie potwierdzał ani nie zaprzeczał tym opowieściom. Dodał jednak, że każdy człowiek odmiennie reaguje na spożycie tego napoju. Jedni wpadają w głęboka depresję, inni się z niej leczą. Jedni doznają niezwykle przyjemnych uczuć i wolności. Inni czują się uwięzieni we własnych lękach i wizjach. Ciało jest zupełnie bezwolne i nie można panować nad nim. Niektórym takie odrętwienie bardzo odpowiada, ma się świadomość swojego ciała, ale też poczucie, że zupełnie się nad nim nie ma władzy. Dochodzą do tego też dolegliwości żołądkowe - według twierdzenia, że napój oczyszcza umysł i ciało. Wyostrzają się zmysły. A trans trwa długie godziny. Przewodnika z trasy wspinaczki na Machu Picchu też zapytałam o ayahuaskę. Jego odpowiedź była jednoznaczna. Stwierdził, że nigdy nie próbował i nie zamierza. Po relacji jego brata z tego seansu stwierdził, że zupełnie nie jest to przeżycie, w którym chce uczestniczyć. Kolejny zapytany mówił, że próbował tylko raz. Więcej nie będzie próbował, bo przeżył tak wszechogarniający strach, na którego wspomnienie nawet po latach cierpnie mu skóra. W jego przypadku wizja atakującego psa była tak przerażająca, że nie chce jej znowu doznać. Przyznał się przy tym, że od dziecka bardzo boi się psów. I jego wizje po ayahuasce skupiły się tylko na strachach, a nie przyniosły odprężających doświadczeń.
Sadzę, że osoby - szamani, którzy zajmują się przygotowaniem napoju i często go spożywają prawdopodobnie umieją skierować wizje na odpowiednie tory i potrafią czerpać z tego jakieś przyjemności lub nauki. Ostrzegano nas jednak, że nieumiejętnie przygotowany napój i nieostrożne spożycie może nawet doprowadzić do śmierci. Żeby zostać szamanem trzeba długo praktykować u starszego mistrza. W latach nauki adept musi zachować wstrzemięźliwość seksualną i być na diecie ryżowo - warzywnej. Wszystkie lecznicze właściwości roślin przez lata nauki stosuje się najpierw na sobie... Szamani twierdzą, że dzięki ayahuasce przechodzą do wyższych stanów świadomości, kontaktują się z duchami i przewidują przyszłość.
Peruwiańczycy to naród wieloetniczny. Po podbiciu przez hiszpańskich najeźdźców do tego kraju przybyło wielu imigrantów z Europy. Ludność stanowi teraz mieszankę o specyficznej urodzie. Spotkałam niewielu ludzi, którzy rysami przypominaliby Europejczyków. Są zdecydowanie niższego wzrostu oraz krępej budowy ciała. Interesujący swoją innością. Ciekawostką są ich niesamowicie białe zęby mimo, że niewielu z nich ma możliwość korzystania z opieki dentystycznej. Niestety rzadko miałam okazję zachwycania się urodą tamtejszych kobiet. Fascynująco kolorowe stroje kobiet są tym co przyciąga uwagę. Często stroje wykonane ręcznie z wełny lamy czy alpaki. Stroje, które swoim fasonem i kształtem nie zmieniają się od lat, ale bywają odmienne w zależności od rejonu kraju. Mogłam natomiast zachwycać się ich przedsiębiorczością i pracowitością. Napotkane kobiety o ile miały dużo styczności z turystami były chętne do kontaktów. Pozostałe wykazują się nieśmiałością i nie lubią kiedy robi im się zdjęcia, czy zbyt intensywnie przygląda. Może się zdarzyć, że nawet ktoś zapytany o drogę, czy inną rzecz może nie odpowiedzieć i zasłaniając się odchodzić. Zwłaszcza kobiety. To nie wyraz niegościnności czy złego wychowania. Raczej bywa to zawstydzenie z powodu niedostatecznej znajomości języka hiszpańskiego i niepewności. Spotkałam sporo dziergających pań, co od razu we mnie wzbudziło sympatię z powodu swoich zainteresowań tą dziedziną :)
Przedsiębiorcze mieszkanki okolic Cusco. Z codziennego zajęcie - robienia na drutach uczyniły sposób na zarabianie na życie. Cała wieś jest zaangażowana w wyrób i sprzedaż produktów z wełny
Ta sympatyczna Peruwianka objaśniała cały proces od ścięcia wełny z owcy, lamy czy alpaki do powstania gotowego sweterka, szalika czy ponczo
Przędzenie wełny
Rośliny, które służą do farbowania wełny
Pranie w szamponie z roślin
Żółta wełna barwiona jest tymi kwiatami
Zielony kolor dają liście
Kąpiel w wywarze z liści
Żeby kolor utrwalić należy kilka godzin gotować wełnę w odpowiednim wywarze, najczęściej robi się to na takich piecach
Warsztat tkacki
Tkanie
A to wszystko dzięki tym lamom i alpakom
W każdym regionie świata interesuję się dziećmi :)
Indianie stanowią chyba najbiedniejszą w sensie materialnym grupę społeczną, ale najbogatszą jeśli chodzi o zachowanie dawnej kultury, odrębności i sposobu życia. Biedni ludzie na wsi pomimo braku elektryczności czy innych dóbr cywilizacji, mają się lepiej od nędzarzy z Limy. W Limie mieszkają i najbogatsi Peruwiańczycy, i najubożsi. Na wsi zawsze znajdzie się sąsiad, który pomoże. I tu nie chodzi tylko o pomoc materialną, ale przede wszystkim o pracę. Jeżeli ktoś we wsi buduje dom, wszyscy mu pomagają. Podobnie jest przy pracach polowych, zbieraniu ziemniaków itd. A po wykonanej pracy też wspólnie spędzają czas popijając piwo albo chicha.
Kolorowe Indianki w Cusco - zarabiające na życie pozowaniem do zdjęć z turystami.
Na głównym palcu w Cusco odbywał się festyn z okazji 60 lecia jednej ze szkół. Tu grupa tańczących do porywającej i rytmicznej muzyki
Szkolna orkiestra na głównym placu miasta
W Cusco -niegdyś stolicy Imperium Inków, katedra z czasów hiszpańskich
Panorama przepięknie położonego Cusco - w języku kechua nazwa oznacza - pępek świata
Jezioro Titicaca leży na granicy Peru i Boliwii. Leży wysoko w Andach. Na wysokości ok 3800 m npm. Jest najwyżej położonym nawigacyjnym jeziorem świata. Zaskoczyło mnie swoja wielkością i krajobrazami. Łudząco w niektórych miejscach przypominających wybrzeża Chorwacji i Adriatyk. Płynąc po jego powierzchni nie opuszczało mnie przeświadczenie, że musi mieć słoną wodę... :) Sama nazwa pochodzi z języka kechua i oznacza pumę polującą na królika - związana ta nazwa jest z kształtem jeziora. Jednak przewodnik bardzo radośnie uczył nas prawidłowej wymowy nazwy. Tak aby Indianie zamieszkujący wyspę nie robili sobie z nas żartów, gdyż w języku hiszpańskim "caca" oznacza kupę.. Podobno istnieje konflikt pomiędzy mieszkańcami Peru i Boliwii, do kogo należy część nazwy Titi - w języku keczua oznacza pumę, a do kogo Caca. Jako, że ja wpływałam na jezioro od z miasta Puno, które leży w Peru, to jasne było, że ta druga część nazwy jest zdecydowanie Boliwijska. :)
Okolice jeziora Titicaca powitały mnie zmianą mody - na głowach królują tu kapelusze...
... i uśmiechy :)
Przy drodze do Puno nad jeziorem Titicaca na wysokości 4335 m npm też mozna kupić wyroby ręcznie robione z wełny lam i alpak
Mieszkanki Puno
Ozdoby na warkoczach można było spotkać w całym Peru
W Peru obowiązują mundurki szkolne. Każda szkoła ma swój mundurek. Im biedniejsza szkoła tym mundurek skromniejszy. Tu akurat idą dziewczynki z dość prestiżowej miejskiej szkoły
Łodzie na jeziorze Titicaca
Współpraca przy cumowaniu
Pierwszym przystankiem w wycieczce po jeziorze była pływająca wyspa. Indianie Uros budują wyspy z trzciny. Z zasady najważniejszy na danej wyspie jest dziadek i on ma głos decydujący. Na tej małej wysepce, którą ja odwiedziłam królował Papa Jose. Jego żona to mama Benedikta. Mieszkały tam jeszcze córki z mężami i wnuczki. Cała rodzina musi się podporządkować decyzjom dziadka. Małżeństwa są aranżowane już po urodzeniu dziecka. W obecnych czasach życie mieszkańców wysp nastawione są na czerpanie zysków z turystyki. Ile w tym jeszcze prawdziwego tradycyjnego życia, a ile już komercja trudno mi powiedzieć. Pewne jest to, że życia na takiej wyspie nie należy do najłatwiejszych. Na trzcinowych wyspach panuje duża wilgoć. Zamokniętą trzcinę trzeba wymieniać co około dwa tygodnie. Aby chronić dzieci przed skutkami wilgoci (takimi jak reumatyzm), smaruje się tłuszczem kormorana. W tej chwili Indianie Uros czerpią energię z baterii słonecznych, które zostały im ofiarowane przez władze. Ja zauważyłam telefon komórkowy ze słuchawkami. Ponoć Indianie korzystają też z telewizorów, które skrzętnie ukrywają przed turystami. Jednak na telewizor się nie natknęłam.
Pływające wyspy Uros
Zabudowania z widocznymi solarami słonecznymi
Powitanie ze śpiewem :)
Papa Jose uczy jak się buduje wyspę
Układanie kolejnych warstw trzciny
W miniaturze przygotowane ma nawet figurki papy Jose i mamy Benedikty :)
Zbudowanie takiej "przydomowej" łódki trwa kilkanaście dni
Budowa łodzi dla turystów to ok rok pracy
Oczywiście i tutaj można nabyć rękodzieło z symbolami Uros i Peru
Gotowanie posiłków na miniaturowym piecu
Dziś będzie świeżo złowiona ryba
Wypatrzone zdobycze cywilizacji. Telewizora nie spostrzegłam nigdzie, ale krążą słuchy, że też na wyspach bywają
"Odrobinę" jestem wyższa od mamy Benedikty, ale strój leży jak ulał :)
Fakt, że już Inkom cała społeczność tych wysp nie płaciła podatków i tak pozostało do dzisiaj, może powodować napady zazdrości dla kogoś z Poznania. Sądzę, że i niejeden z mieszkańców Krakowa ma podobne uczucia :)
Na pytanie:
- Czy nie trudno żyje im się na tak małej powierzchni?
Padła odpowiedź:
- Ta wyspa była większa, rodzina mieszkała razem z sąsiadami widocznymi nieopodal. Jednak Papa Jose pokłócił się z sąsiadem i przeciął wyspę na pół, podniósł wielkie pale stanowiące kotwicę. Przepłynął kilkadziesiąt metrów dalej i zacumował.
Teraz żony sąsiadów, żeby poplotkować musza do siebie przepłynąć łodzią. Takie przydomowe łodzie również buduje się z trzciny, zajmuje to kilkanaście dni. Do dłuższych podróży używa się łodzi motorowych. Motorowymi łodziami codziennie rano mężowie córek wypływają do Puno do pracy. Gdy innym mieszkańcom znudzi się obecne położenie wyspy, również podnoszą „kotwice”, którymi wyspy mocowane są do dna i przenoszą się dalej.
Cywilizacja Uro stworzyła te wyspy by ochronić się przed inwazją Inków, a następnie Hiszpanów. Ostatni pozostali przy życiu Uro uciekli tutaj i nigdy nie powrócili już na stały ląd. Ilu z nich żyje tak, bo to ich własny świadomy wybór i chcieliby żyć według tradycji i zasad pradziadów, a ilu żyje tak, bo w stosunkowo łatwy sposób można zarobić na turystach - tego nie wiem. Z pewnością warto zobaczyć to miejsce, żeby choć otrzeć się o dawny ginący świat Indian Uro. Wprawdzie turystyka wydobyła Indian z biedy, ale to oznacza też ingerencję w tą odseparowaną od świata kulturę, która przyjmuje dobrodziejstwa cywilizacji i powoli przestaje być unikatowa. W pewnej chwili będzie już z tego miejsca typowy skansen, nie zaś specyficzny, naturalny dla nich sposób życia.
Krajobrazy z wyspy Tquile, przypominające wybrzeża Adriatyku
Kompletnym zaskoczeniem byli dla mnie natomiast mężczyźni na wyspie Taquile na jeziorze Titicaca. Na tej wyspie role lekko są odwrócone. Kobiety uprawiają rolę, a mężczyźni zajmują się robieniem na drutach czy szydełkowaniem. Noszą tradycyjne stroje często własnoręcznie wykonane. Charakterystyczne mają czapki. Kolor czapki mówi jakiego stanu jest to mężczyzna. Jeżeli czapka jest w połowie biała, to oznacza, że jest to kawaler. Czapka cała czerwona oznacza żonatego mężczyznę.
Żonaty mieszkaniec wyspy Taquile
Czapka kawalera
Tu kobiety uprawiają ziemię
Mężczyźni robią na drutach
Kiedy spotkasz jegomościa w kapeluszu - to szef wioski. Można go nazwać sołtysem. Tę funkcję wioska przyznaje mu na rok. Wybierany jest spośród wszystkich mężczyzn i obdarzany szczególnym zaufaniem. Robienie dla siebie czapki na drutach ma też wpływ na przyszłość mężczyzny. Musi być tak solidnie zrobiona, żeby nie przepuszczać wody. Zainteresowana dziewczyna robi tzn "test wody". Sprawdza jak długo woda utrzymuje się w czapce. Im dłużej - tym bardziej kandydat jest pożądany na męża. Każdy z nich nosi też na biodrach pas. Również ręcznie tkany.
Tkany pas z przywieszonym workiem na liście coci
Jakież było moje zdziwienie, gdy przewodnik opowiedział jaką techniką są tkane i z czego wykonane. Co kilka lat żona ścina warkocze i z włosów tka pas, który mąż ma obowiązek nosić zwłaszcza kiedy wyjeżdża z wyspy na ląd. Romantyczne, prawda? Każdy nosi ozdobny pas, do którego przywieszony jest wełniany worek. Z czapki i wzorów na worku da się wyczytać, czy dany osobnik jest żonaty, jaką pozycję zajmuje na wyspie, ile ma lat, z jakiej rodziny pochodzi, ile ma dzieci i kim jest jego żona. Worek ów służy do noszenia przy sobie liści koki i żucia ich w ciągu dnia. Do czapek, worków i pasów doczepiane są pompony, a ich kolor i ułożenie też mają znaczenie. Żonaci mężczyźni wymieniają się liśćmi koki na przywitanie. To gest tożsamy z podaniem ręki.
Tkanie pasa z włosów żony na biodra
Kobiety ścinają co kilka lat własne włosy zaplecione w mnóstwo warkoczyków, które darują mężowi. Włosy wplatane są w pas biodrowy
Kobiety mogą się zajmować przędzeniem wełny
Zanim Inkowie zostali podbici przez katolików z Hiszpanii mieli trzy przykazania. I one im w zupełności wystarczały. Podpisuję się pod tym stwierdzeniem, że owe trzy przykazania są dostateczne, żeby żyć uczciwie.
1. Nie kłam
2. Nie kradnij
3. Nie leń się
Czy dobremu człowiekowi nie wystarczą te trzy proste zasady, żeby być uczciwym i nikomu nie robić krzywdy? Na tej wyspie nadal stosuje się zasady inkaskiego kodeksu moralnego. Dlatego nie ma na wyspie psów. Jako, że psy służą do stróżowania, to łamałyby zasadę kodeksu. Zdaniem mieszkańców leniłyby się w społeczności gdzie nie ma kradzieży. Wyspa jest pełna ciekawostek. Nie ma tu dróg ani pojazdów mechanicznych, nie ma też hoteli i policji. Jest za to ich własna stacja radiowa. Posiadanie dziecka wiąże się ze ślubem i wspólnym życiem. Nie istnieją rozwody. Na zjednoczenie mieszkańców, oprócz sztywnych zasad moralnych wpływają także zasady wspólnoty. Ziemia i jej plony należą do wszystkich. Wspólne są również dochody z turystyki. Każda znajdująca się na wyspie restauracja oferuje to samo menu i w takich samych cenach.
Codzienne stroje kobiet
Strój świąteczny
Katolickie święta obchodzi się tu wesoło i tanecznie
Bardzo ozdobny i kolorowy strój świateczny
Często zdarza się, że warstw spódnic jest nawet kilkanaście
Hiszpanie przywieźli ze sobą dziesięć przykazań. Przywieźli też choroby, na które Inkowie nie byli odporni i umierali. Przywieźli ze sobą religię katolicką. Jednak w Peru ta religia przybrała bardziej kolorową formę. Jest bardziej otwarta i naturalna. Do tego bardziej pogodna. Wciąż funkcjonują również wierzenia plemienne i Inkaskie.
Religia katolicka w Peru ma zdecydowanie cieplejszy i radośniejszy charakter. Wszystkie napotkane krzyże były przyozdobione i przystrojone kolorowo
Trzecią religią jest piłka nożna. Nie zdziwiłabym się, gdyby badania nie wykazały, że jej wyznawcy to 99% mieszkańców kraju :) Ta religia łączy się z największym szczęściem, ale też z największymi łzami rozpaczy. Kiedy drużyna wygrywa to każdy kibić jest w stanie góry przenosić ze szczęścia (może nawet andyjskie szczyty:) i ogłaszać światu swoją miłość do drużyny. Jednak kiedy drużyna została pokonana przez rywala, rozpaczy i nieszczęściu prawie nic nie może pomóc. Jednocześnie nadzieja i wiara w zwycięstwo w kolejnym meczu rodzi się zaraz po porażce i tym bardziej rośnie im bliżej do kolejnego meczu. Obserwowanie Peruwiańczyków podczas oglądania meczu - to dopiero gratka :)
W Andach - wioska jak widać malutka, ale boisko do gry w piłkę nożną ma pełnowymiarowe :) tak tu się kocha piłkę nożną!
Widoki z urodzajnej Świętej Doliny Inków
Bardzo częste w tym rejonie jest ozdabianie domów płaskorzeźbami i rysunkami
Bóg jest miłością
Położona na wysokości 2900 m npm El Valle Sagrado de los Inkas, czyli Święta Dolina Inków zaczyna się od miasteczka Pisac. Uprawiane do dziś poletka tarasowe oraz przepływająca rzeka Urubamba i malowniczo położone miasteczko stwarzają widok wręcz bajkowy. Pisac to był mój pierwszy kontakt z budowlami Inków. Z niesamowitą architekturą i kulturą. Pierwszy kontakt trochę nieśmiały i z wielkimi oczekiwaniami. Byłam pełna nadziei na wielkie przeżycia i wrażenia. Taka onieśmielona zostałam przez całą wizytę w Pisac. Zupełnie jakbym nie wiedziała co mam sama czuć i co myśleć. Tak było do momentu kiedy stojąc przy murach miasta spoglądałam na Andy. Podszedł do mnie jeden z uczestników wycieczki, sympatyczny Kanadyjczyk i z dużym zainteresowaniem zapytał:
- Czy to jest to czego oczekiwałaś? Podoba ci się to co tu widzisz?
Przez kilkanaście sekund byłam jeszcze "zablokowana", aż wreszcie napięcie wynikające z oczekiwań ustąpiło i mogłam zupełnie szczerze odpowiedzieć:
- Nie, nie tego się spodziewałam. Nie sądziłam, że to tak zaskakująco wygląda. Nie wyobrażałam sobie, że te góry Andy są tak piękne, ogromne i przytłaczające. Nie sądziłam, że będę tak zaskoczona...
Pisac - stanowisko archeologiczne w Świętej Dolinie Inków
Cmentarz Inków położony na zboczu góry
Zabudowane wejścia do grobowców rodzinnych
Sprzedawcy w okolicach Pisac
W Świętej Dolinie Inków miałam okazję obserwowania jak się buduje domy i produkuje wyroby z gliny.
Robienie cegieł z "przydomowej" gliny
Produkcja figurek glinianych
Kiedy młode małżeństwo wybuduje sobie dom (przy czym często pomaga cała wieś) na dachu domu dla powodzenia i szczęśliwego pożycia na dach stawia się dwa takie byki
Potem była wizyta w jeszcze piękniejszym miejscu, w mieście Ollantaytambo. To jedna z najlepiej zachowanych budowli - forteca Inków. Święta Dolina i okolice Cusco są pełne budowli i stanowisk archeologicznych. Tu można podziwiać technikę budowania ogromnych kamiennych budowli bez użycia zaprawy. Zadziwiające jest to, że Inkowie mimo, że nie znali jeszcze wynalazku koła ani wozu, byli w stanie takie konstrukcje tworzyć. Jeszcze jedna ciekawostka mnie zaintrygowała - system służby pocztowej. Inkowie zbudowali ogromną sieć dróg. Ich system drogowy był długi na 20 tysięcy kilometrów. Najważniejsza była Droga Królewska biegnąca przez Andy przez 5300 km. Do początków XX w. była najdłuższą drogą świata. Jako, że w górach odczuwalny jest brak wody, przy budowie drogi zadbano też o ciągnący się wraz z nią rów z wodą, dla wygody zdrożonych i spragnionych podróżnych. Przy każdym zajeździe stale dyżurowało po dwóch biegaczy, stanowiących państwową służbę pocztową. Dzięki krótkim odcinkom, które pokonywali, maksymalna szybkość takiej sztafety dochodziła do 400 km dziennie. Najbardziej interesujący jest fakt, iż informacje biegacze przekazywali sobie ustnie.
Kolejne stanowisko archeologiczne w Ollantaytambo
Mieszkańcy Ollantaytambo
Taksówki w Ollantaytambo
Droga Transfogarska czy Trasa Transalpina, która jest najpiękniejszą drogą świata?
Droga Transfogarska
W mieście Oradea w pizzerii, na jednym z rogów uliczek pomyślałam sobie, że jestem właśnie w miejscu, o którym jeszcze niedawno nie miałam pojęcia, że w ogóle istnieje. Spotykam tu ludzi, dla których ja sama nie mam najmniejszego znaczenia. A i oni mają niewielkie znaczenie dla mnie. Ani ja nie wpłynę na ich życie, ani oni na moje w żaden sposób. Prawdopodobnie nie wrócę tu nigdy więcej. Czy zatem warto było tu przyjeżdżać? Czy warto było przez dziesięć dni być w drodze, żeby usiąść akurat w tym miejscu, przy tej ulicy i dojść do tego smutnego wniosku? Były to niezwykle oczyszczające myśli po ilości przeżyć z tych dziesięciu dni. Samo bycie w drodze jest niezwykłe. Pozwala mi nabierać dystansu do spraw nieważnych i coraz bardziej pokazywać co w moim życiu jest dla mnie najważniejsze. Dzięki byciu w drodze poznaje swoje słabości i swoje mocne strony. Droga uczy mnie tolerancji dla innych ludzi. Uczy mnie też tolerancji dla tradycji, zachowań i religii innych kultur. Pokazuje mi, że to co dla mnie ważne, może nie mieć żadnego znaczenia dla innych. Bycie w drodze uczy mnie pokory i łagodności. Oddala mnie od codzienności i pozwala spojrzeć z boku na pewne sprawy. Oddalenie obiektywniej pozwala spojrzeć na codzienność.
Lubię być w drodze...
Ta droga obfitowała w różnego rodzaju odczucia: radości, zachwytu, napięcia i adrenaliny, spokoju a czasem smutku i melancholii. Przejazd był z Rzeszowa przez Słowację, Węgry aż do Rumunii i najważniejszego punktu wyprawy - Drogi Transfogarskiej. To daleka droga, pokonywana etapami. Każdy etap różnił się trochę od poprzedniego, bo kraje odrębne i oczekiwania niejednakowe. Od spokojnej, uporządkowanej i czystej Słowacji, poprzez rolniczą Nizinę Węgierską, aż do, jak dla mnie, dziewiczej Rumunii. Dziewiczej, bo jeszcze nigdy nie odkrytej ani nie poznanej. A wszystko okraszone odwiedzinami u Beksińskiego w Sanoku. Ilość przeżyć i emocji ogromna. Czasem wykluczające się, a czasem obezwładniające i poruszające każdą komórkę ciała i duszy.
Zaraz po przekroczeniu granicy z Węgrami, Rumunia wdarła się w moje nozdrza zapachem dojrzałych owoców i warzyw, spieczonych słońcem. Wprost delektowałam się tym zapachem. Spotykał mnie po drodze kilkakrotnie. I wydaje mi się, że będzie mi już zawsze przypominał Rumunię. Jest sierpień i na polach widać dojrzewającą kukurydzę i kwitnące słoneczniki. Przy drodze mnóstwo sprzedawców wielkich arbuzów i melonów. Żniwa już w pełni. Pachnie sierpniem. Aż wreszcie ukazują się stogi siana. Miałam marzenie wiedząc, że będę w Rumunii. Marzyło mi się, że może jest to jeszcze kraj, w którym będę miała okazję spotkać pola, na których będą PRAWDZIWE stogi siana. Bałam się, że i tam już nikt takich stogów nie robi. Bo w końcu w Europie już prawie wszędzie na polach pracują maszyny, a nie ludzie. Bo to i szybciej i taniej. Jednak mimo, że daje to wielką ulgę rolnikom, mi zabrało przyjemność zobaczenia stogu siana, prawdziwego - bez snopków ze snopowiązałki lub balotów z prasy belującej. A swoją drogą czy nazwa snopowiązałka - nie jest urocza? :) I tu w Rumunii są stogi!! Widok dla mnie piękny i taki powiew wspomnień z dzieciństwa. Z wiekiem pewnie robię się bardziej sentymentalna, ale co poradzę stogi mi się marzyły i już :) Udało się zrobić parę zdjęć i roztkliwić duszę tym widokiem.
Prawdziwe stogi siana
Przekroczenie granicy z Rumunią oznacza kontrolę paszportową. A widok motocykla u celnika powoduje pytanie:
- Jedziecie na Trasę Transalpina?
Odpowiedź:
- I na Drogę Transfogarską - Celnik tylko pokiwał głową. A my jeszcze nie wiedzieliśmy co nas tam czeka.
Po drodze czekały obrazki z wsi i miasteczek rumuńskich. Wsie odmienne od polskich. Oprócz odmiennej architektury, mniej porządku jaki już w większości wsi polskich się spotyka. Czekały na nas też miasta: Kluż Napoka, Sybin, Ramnicu Valcea i Sebes. Miasta może mniej zamożne niż np w Polsce czy innych krajach Europy, za to z ogromnym potencjałem. Według mnie Rumunia nie wykorzystała tak dobrze wszelkich przywilejów, możliwości i dotacji, jakie dało jej wejście do Unii Europejskiej. Polska zrobiła to zdecydowanie lepiej. W Polsce widać wyraźnie zmiany od roku 2004 r. Rumunia ma jeszcze sporo do nadrobienia. Ma jednak coś co w Polsce już zanika - otwartość i serdeczność ludzi dla gości. W wielu miejscach powiewają się flagi narodowe: w domach, często w samochodach, dużo i bez ograniczeń. Mi się to kojarzy dobrze, że ludzie lubią swój kraj, podobnie jak Grecy, którzy też chętnie chwalą się swoimi barwami narodowymi.
Odmienna od polskiej urocza architektura Transylwanii
Ciekawy sklepik
Często płot jest murem, który odgradza wzrok ludzki od prywatnego podwórka
Tu przykład kutego płotu, który który również stanowi zasłonę przed ludźmi
Bardzo mi się spodobały domki, których ściany w całości pokrywały kolorowe płytki ceramiczne
Handel przydrożny króluje
Stragan z arbuzami i melonami to częsty widok
Charakterystyczne okiennice
Często można spotkać przy drodze kapliczki różnych wyznań
"Przydrożny Chrystus"
Rumunia to kraj bardzo religijny. Zaskoczeniem było dla mnie to, że nawet małej wiosce można było spotkać trzy czy cztery kościoły różnych wyznań
Czekał nas też Siedmiogród lub jak kto woli Transylwania. Wyjeżdżając dostałam parę rad (od osób, które nigdy w Rumunii nie były): uważaj na niedźwiedzie - ponoć oni je trzymają w domach w klatkach, strzeż się złodziei - przecież to Rumunia. Do tego wyczytałam: musisz jechać szybko, bo inaczej koła Ci ukradną - takie ponoć rady dają sobie kierowcy tirów :). Stereotyp Rumuna jest tak zakorzeniony w polskich głowach, że trudno udowodnić, że ten stereotyp dotyczy tylko Cyganów Romskich nie zaś Rumunów, którzy jak się okazuje w wielu przypadkach wyglądają zadziwiająco słowiańsko i po "naszemu". Wielu ma jasne włosy i jasne oczy. Posługują się wprawdzie językiem kompletnie dla mnie niezrozumiałym (ale po wizycie na Węgrzech - to nie jest wcale szczególnie szokujące, bo kto rozumie Węgra?), ale w miejscowych hotelach łatwo można się dogadać po angielsku, a w restauracjach mowa rąk wydaje się niezastąpiona do spółki z pismem obrazkowym na menu.
Prawosławna katedra w Kluż Napoka
Teatr Narodowy na Placu Avrama Incu w Klużu
Katolicki Kościół Główny Św. Michała z pomnikiem Króla Mathiasa
Nie mogłam sobie odmówić zdjęcia przy takiej bramie!
Kluż Napoka (Cluj Napoka) - to stolica Transylwanii. W tej części Rumunii konflikt historyczny z Węgrami jest odrobinę odczuwalny - już choćby nazwa miasta Kluż (cześć nazwy węgierska) - po rumuńsku Napoka, pokazuje zaszłości niechęci historycznej. Węgrów w Siedmiogrodzie jest prawie pół miliona, zwłaszcza na terenach przygranicznych. Tu nazwy miejscowości pisane są w dwóch językach, ale są też takie jak np Sebes, gdzie nazwy pisane są po rumuńsku i po niemiecku. Mniejszość niemiecka już wprawdzie nie jest olbrzymia, ale wpływy ma wciąż duże. Kluż Napoka jest drugim po Bukareszcie miastem uniwersyteckim w Rumunii. Gwarne i tłumne. Ceny w centrum jak na Rumunię wysokie. Warto pochodzić po mieście i poszukać zacisznej knajpki, żeby zjeść coś dobrego w normalnej cenie. Ma tu swoje zasługi Stefan Batory, który ufundował Kolegium Jezuickie w XVI wieku. Natomiast w wieku XVIII było to centrum inteligencji i arystokracji węgierskiej. Położone wśród wzgórz. Przez wiele wieków było zwyczajnie Klużem, jednak komuniści na złość Węgrom przemianowali miasto na Kluż Napoka, żeby podkreślić związki z rzymską kolonią Napoka. Sugerując, że rumuńscy mieszkańcy są potomkami Daków skolonizowanych przez Rzymian.
Sybin ujął mnie swoim położeniem i atmosferą. Położony jest na wzgórzu. Nie tylko zachęcające światło popołudniowego słońca dawało piękny efekt, ale położenie nad rzeką dodawało mu tajemniczości i powabu. Do tego dość duży ruch turystyczny i taki swoisty gwar uliczny dodaje zawsze uroku każdemu miejscu. Największym sukcesem międzynarodowym tego miasta jest ogłoszenie go w 2007 roku Europejską Stolicą Kultury. Można tu obejrzeć kościoły i cerkiew w tzn Górnym Mieści - bogatszej części miejscowości, ale też typową rzemieślniczą architekturę miejską w tzn Dolnym Mieście.
Sybin
Dom Podcieniowy na Małym Rynku w Sybinie
Zapach słodkich drożdżowych Kurtos rozchodził się na całym Małym Rynku (bardzo przypominał mi Pragę, choć w Pradze te ciasteczka nazywają się trdelniczki)
Popołudniowe pogaduszki na deptaku w Sybinie
Dachowe okna w kamienicach przypominające oczy - częsty widok w tym mieście
Czerwony kolega :)
Oradea, o której wspomniałam na początku wpisu to dwustutysięczne miasto rumuńskie to jedno z najlepiej rozwiniętych miast Rumunii. Geograficznie miasto leży nad rzeką Szybki Keresz (Crişul Repede) kilkanaście kilometrów od węgierskiej granicy. Przez wiele stuleci w Oradei przeważała ludność węgierska, a miasto było najbogatszym miastem Węgier. Cały XX wiek to zmiany demograficzne w kierunku przewagi ludności rumuńskiej na niekorzyść Węgrów. Dziś w Oradei Rumuni stanowią ok 70% a Węgrzy zaledwie 28%. To tutaj kiedy zmierzchało przychodziły do mnie refleksyjne myśli i próby podsumowania podróży po drogach tego kraju.
Pałace cygańskie w miejscowości Huedin pomiędzy Oradeą a Kluż Napoka
Czy takie domy mogą się podobać jest kwestią gustu oczywiście :)
Niestety tak wyglądających Cyganek spotyka się bardzo niewiele, okazji do zrobienia im zdjęć niestety nie miałam dużo :(
Dwie drogi stanowiły największą atrakcję tego wyjazdu. Wjazd na Drogę Transfogarską zaczęliśmy niedaleko Sybina w miejscowości Cartisoara. Trasa była budowana przez cztery lata w czasach Nicolae Ceaucescu w latach siedemdziesiątych. To on wymyślił, że trasa ma przebiegać przez najwyższe pasmo górskie kraju i nikt nie był w stanie odwieść go od tego pomysłu. Miała służyć szybkiemu przemieszczaniu się wojsk w razie agresji Związku Radzieckiego na Rumunię. Dyktator Ceaucescu nie znosił kiedy jego pomysły nie były realizowane zatem droga ta tak jak on chciał, prowadzi przez Góry Fogarskie, najwyższe pasmo Karpat rumuńskich i jest jedną z największych atrakcji turystycznych kraju.
Tuż przed wjazdem na Drogę Transfogarską, Teren jeszcze płaski, a na horyzoncie widać zarys wysokich gór
Podczas jej budowy wykorzystano 6 milionów kilogramów dynamitu i miliardowe sumy pieniędzy. Według oficjalnych danych 40 budujących ją żołnierzy straciło życie. Czy liczba ta jest prawdziwa teraz już dowieść tego nie sposób, a nieoficjalnie mówi się, że liczba to było o wiele większa.
Według magazynu Top Gear - to jest najpiękniejsza droga świata. Otwarta jest tylko w miesiącach cieplejszych miedzy kwietniem, a październikiem ze względu na warunki pogodowe, pokrywę śnieżną i silne wiatry. Sierpień jak się okazało może też przynosić niespodzianki pogodowe na tej trasie i należy się spodziewać i silnego wiatru, i deszczu podczas drogi. A kiedy słońce świeci i oświetla stoki górskie i doliny, widoki przyprawiają o zawrót głowy. Na trasę wybierają się turyści samochodami, motocyklami i nawet rowerami. Dodatkowo można czasem spotkać nawet pieszych. Pokonanie 100 kilometrów drogi pełnej zakrętów i niezwykłych widoków na szczyty i doliny, jest warte trudów jakie ona ze sobą niesie. To trasa wymagająca, ale odwdzięcza się przeżyciami i wrażeniami. Kiedy przystaniesz dla odpoczynku czy chęci podziwiania cudów natury, górskie powietrze wdziera się w płuca i odurza czystością, A kiedy tak oddychasz pełną piersią, to po prostu możesz stać i patrzeć, zachwycać się, podziwiać i delektować miejscem. Po drodze można podziwiać jezioro Vidraru, utworzone przez zaporę na rzece Ardżesz. Jest tu też najdłuższy tunel w Rumunii i kilka wiaduktów, których stan techniczny trochę straszy.
Zaczyna się zachwycanie widokami
Motocykle na Drodze Transfogarskiej
Rowerzyści dzielnie radzący sobie z kilometrami i wysokością
Nie ma wyjścia, trzeba robić dużo przystanków na robienie zdjęć :)
Wiadukty transfogarskie, ich stan techniczny budzi lekki niepokój..
Aż wreszcie jest, najbardziej spektakularne miejsce z widokiem na zakręcone serpentyny tej niesamowitej drogi
Można i tak oglądać Transfogarską:)
W takim miejscu selfi jest wprost obowiązkowe :)
Stada owiec spotyka się w całej Transylwanii, a na śniadanie można próbować kilka różnych owczych serów
Pastuszek numer 1
Pastuszek numer 2
Zapora na rzece Ardżesz. Wysoka na 160 m. Tworzy jezioro Vidraru
Jezioro Vidraru utworzone przez zaporę
Czy to jest najpiękniejsza droga na świecie? Nie wiem. Nie odpowiem na to pytanie. Mam nadzieję, że dużo jeszcze dróg przede mną. Dużo wrażeń i wzruszeń. To co mogę powiedzieć to, że będąc tam czułam się taka wypełniona przeżyciami i z wielką przyjemnością syciłam się tym wszystkim. A serce mi biło i szczęka ściskała się z nadmiaru emocji, które we mnie wrzały.
Po drodze mija się ruiny zamku Vłada Palownika na szczycie jednej z gór. Vład był członkiem zakonu smoka (Drako) - jego przydomek jednak został przekształcony z Drako na Drakula - diabeł. Przydomek miął oznaczać po prostu syna smoka lub syna diabła. Drakula według podań zasłynął z krwawych zemst na swoich wrogach, uwielbiał podpalać, niszczyć i zabijać. Mówiło się, że lubił gotowanie ofiar żywcem, wbijanie na pal matek i przybijanie do ich piersi niemowląt. Najbardziej jednak wsławił się tym, że z lubością wbijał na pale, co było jego znakiem rozpoznawczym. Grecki historyk określa jedno z wydarzeń tytułem "Las Pali". Drakula przygotował dla Turków, którzy najeżdżali Wołoszczyznę, której był władcą, niezwykłe przywitanie. W drodze napotkali „dekorację” przydrożną, składającą się z jeńców tureckich nabitych na pale i ustawionych w szpaler szeroki na kilometr i długi na trzy. Czy to ze względu na mroczną legendę hrabiego Drakuli, czy może przez swoja niedostępność, ruiny odrobinę straszą swym wyglądem. Nie weszłam na tę górę i nie sprawdziłam osobiście, czy duch tyrana tam wciąż przebywa mimo, że ruiny przyciągały mnie swoją tajemniczością.
Ruiny Zamku Drakuli
Wieczorem po przejechaniu Drogi Transfogarskiej zastanawiałam się, czy skoro kolejnego dnia mam przejechać Trasą Transalpina, to nie będą już tylko wtórne przeżycia. I czy to nie będzie po prostu powtórka z dnia dzisiejszego. Bałam się odrobinę rozczarowania Transalpiną. Zmęczenie podróżą dawało się we znaki i natłok wrażeń powodował pewien niepokój.
Transalpina bywa nazywana Ścieżką Olbrzymów, ze względu na legendy rumuńskie i na formacje skalne, które można spotkać po drodze. Jest inna niż Transfogarska. Przejezdna w całości od niedawna, dopiero w roku 2012 zaczęto kłaść tu asfalt. Już choćby jej nowa nawierzchnia daje od początku inne wrażenia. I tak już na wstępie sobie pomyślałam, że tę trasę będzie łatwiej przejechać, bo np nie będzie dziur w asfalcie. Jest też dobrze oznaczona i pasy świeżo namalowane dobrze prowadzą pojazdy, nawet podczas gorszej pogody. Nieco mnie zdziwił zakaz wjazdu na drogę w godzinach między 20 wieczorem, a 6 rano. Dopiero podczas drogi uświadomiłam sobie skąd ten zakaz. Zakręty są tak ostre i niebezpieczne, że wymagają ciągłej uwagi kierowcy i ogromnej wprawy w prowadzeniu pojazdu. Sadzę, że przejazd Transalpiną w nocy, to może być trud niepojęty. Brak oceny sytuacji w widoczności i dalszej perspektywie drogi, uświadomił mi ile potrzeba odwagi (a może braku wyobraźni), żeby się tam wybrać nocą. Podobnie może być kiedy teren pokrywają mgły. Wtedy droga może być koszmarnie trudna i może łatwo dojść do wypadku. My mieliśmy niezwykłe szczęście i przez ogromną część trasy świeciło słońce. To zwiększało bezpieczeństwo na drodze. Dawało szanse na zapatrzenie się na widoki gór i dolin. Niebo błękitne odcinało się od zielono - skalnych stoków górskich. Tu można pozwolić sobie na to, żeby płuca odurzały się powietrzem tych gór, a oczy upijały się do nieprzytomności widokami. Co tu dużo mówić dusza mi zmiękła zupełnie. Lubie taki stan oczarowania jaki dają niesamowite widoki. Mimo, że nie musiałam być kierowcą, to mięśnie miałam napięte. Wymagania drogi były ogromne, a nawet jak się jest pasażerem to odruchowo reaguje się na każdy niebezpieczny podjazd czy zakręt. Wrażeń i odczuć na trasie było tak wiele, że po dojechaniu do Sebes gdzie zatrzymaliśmy się na noc, trudno mi było skupić się już na czymkolwiek, a adrenalina z całego tego dnia, utrzymywała się we mnie jeszcze długo w nocy.
Trasa Transalpina
Niesamowite widoki z trasy
Takich użytkowników drogi napotkliśmy. Chętnych na dokarmianie z ręki :)
Po drodze w górach, nad rzeką jest duże koczowisko Cyganów Romskich. Warunki sanitarne, jak widać nie do pozazdroszczenia. Nie wiem jak radzą sobie zimą
Zatem, która droga jest piękniejsza? Czy słusznie Top Gear określa Transfogarską jako najpiękniejszą na świecie? Czy Transalpina nie zasługuje na to miano bardziej? Każda jest inna, choć obie w wysokich górach. Każda daje ogromne przeżycia fizyczne i duchowe. Każdą WARTO pojechać, zachowując bezpieczną prędkość i robiąc przerwy na sycenie się pejzażem. Warto pojechać nie tylko motorem. Warto samochodem, autobusem, rowerem i warto pieszo.
Rumuńskie znaki drogowe - uwaga szkoła, rozbawiły mnie i poczułam, że polubiłabym ich projektanta. Spotkałam dwie wersje tego znaku w tej części kraju. Jedna wersja - chłopiec uprowadza koleżankę ze szkoły. I już nawet nie o to chodzi, że szybkim krokiem oddalają się w bliżej nieznanym kierunku. On ją tak strasznie odciąga od szkoły, jakby to było największe zło, które może im się przytrafić. A szybkość z jaką pokonują kolejne metry, aż rośnie w oczach :) Znak ten mocno kojarzył mi się z moją młodszą córką, która będąc jeszcze uczennicą, szkołę obdarzała niezwykle silnymi uczuciami, jednak z pewnością to nie była miłość... :) Druga wersja - to dziewczynka wyraźnie sprowadza chłopca na złą drogę :) i to w wyraźnie radosnym nastroju... Ciekawe czym skończą się takie wagary...? :) I jak widać nikt tu się nie boi podziału osób ze względu na płeć i żaden gender nikomu tu niestraszny.
Ucieczka ze szkoły? ;)
Ewidentne sprowadzanie na złą drogę :)
Jadłam Zupę Transylwańską.. Z lekką nieśmiałością czekałam, aż przyniosą zamówione danie. A nuż przyniosą zupę w kolorze krwistym. I co wtedy? :) Podana zupa nie dość, że była rodzajem rosołu z delikatnym drobiowym mięsem i ryżem, to jeszcze w kolorze lekko mlecznym. Niezwykle delikatna w smaku i pyszna na dodatek. Jest też tak zwana ciorba de burta - to zupa z flaków zabielana śmietaną. Oprócz tego warte są spróbowania sarmale - takie gołąbki zawijane w liście winogron lub kiszonej kapusty. Rumuńska jest też mamałyga - kaszka ugotowana na mleku lub wodzie. Może być podawana jako dodatek do mięsa lub jako samodzielne danie z różnymi dodatkami. A na deser - papanasi - pączuszki z białego sera, podawane z konfiturami i słodką śmietaną. Milionowa dawka kalorii, ale trzeba umilać sobie życie, prawda? :)
Rumunia to kraj w kolorze zielonym i żółtym
Ciągnące się kilometrami pola kukurydzy
Kwitnące pola słoneczników